środa, 20 sierpnia 2014

Is it Your Thai?

Parafrazując tytuł mojego bloga, chcę pokazać, że Tajlandia to nie jest kraj dla wszystkich. Jeśli po tym, co napiszę, będziesz czuć niesmak, będzie oznaczać, że to nie jest kraj również dla Ciebie. Życie tutaj to nie kurorty z katalogów biur podróży, ale twarda azjatycka rzeczywistość. Bo Azja to obszar świata, który zadziwia na każdym kroku, sprawiajac, że myśl o emigracji w te strony staje się tak abstrakcyjna, że już na wstępie ją wykluczamy. Nie byłam jeszcze w Chinach czy Japonii, jednak znam ludzi, którzy wiele opowiadali o swoich doświadczeniach z tych miejsc i jestem przekonana, że można równie dobrze wyemigrować na inną galaktykę, a i tak czuć się tam mniej obco.

Jednak Tajlandia jest inna, to cząstka zachodu w Azji, miejsce gdzie można poczuć się trochę jak w domu. Dzieje się tak zapewne dzięki temu, że tajski lud otrzymał wspaniały prezent od Stwórcy- rajskie, bajeczne plaże, niezliczoną ilość małych wysepek, lazurową wodę, śnieżnobiały piasek. Od wieków ten zakątek świata przyciągał obcokrajowców, dzieki którym tajska mentalność nie poszybowała w kierunku japońskich dziwactw, od których włos jeży się na głowie, czy chińskiego reżimu życia, który zmienia ludzi w bezmózgie roboty. Na sytuację ma też zapewne wpływ mentalność "wolnego Taja", który nigdy nie da się okiełznać, mimo że pełny pozytywnych emocji do innych ludzi, potrafi zawalczyć o swoje i walczyć do upadłego.

Bangkok, w którym mieszkam, to oddzielny świat i wystarczy odjechać na dystans 100 km, żeby zobaczyć jak bardzo różni się od reszty kraju. Dlatego mogę śmiało powiedzieć, że nie znam Tajlandii, składającej się z wielu prowincji, z własną kuchnią, dialektem oraz rysami twarzy. Piszę wyłącznie o Bangkoku, o olbrzymiej metropolii, przyciągającej każdego swoją magią, będącym olbrzymim kotłem, z różnorodną, wspaniałą mieszanką.

Po kilku dniach pobytu w Bangkoku przeżyłam wielki kryzys. Spowodowany był zderzeniem z rzeczywistością, która zburzyła moje dotychczasowe poczucie estetyki oraz wstrząsnęła zasadami, jakie dotychczas znałam. Przyzwyczajona do sterylnego świata, wielkich przestrzeni i naszej polskiej solidności (sic!) z niesmakiem przyglądałam się prowizorycznym budowlom służącym za domy, poskręcanym na druty konstrukcjom, zdezelowanym pojazdom. Do rzeki, nad którą mieszkamy, spływa cała deszczówka z okolicznych dzielnic, oczywiście deszczówka niesie ze sobą wszystko to, co napotka po drodze (a napotyka dużo). Rzeczka skrywa również wiele innych niespodzianek, włączając wszystko to, co Tajowi nie było już potrzebne, a nie doniósł do śmietnika, po pływające jaszczurki wielkości małego aligatora. Myślące narody wykorzystują naturę do osiągnięcia swoich celów, dlatego każda rzeka czy kanał w Bangkoku służy do transportu. Po "naszym kanale" pływają taksówki wodne, wydzielające ogromne ilości czarnego dymu, oraz robiące niesamowity hałas zagłuszający wszystkie inne dźwięki. Pryskająca woda z kanału może przynieść nie jedną niespodziankę epidemiologiczna i uważam, że każdy, kto tego spróbował, osiągnął wyższy stopień wtajemniczenia. Patrząc na łódki z mojego balkonu, nie mogę pozbyć się myśli o naszych europejskich filtrach na kominy, o poziomie dopuszczalnego hałasu czy o normach czystości wody. I wciąż zastanawia mnie, po co nam, w zachodnim świecie, filtry na kominach skoro cała Azja wysyła w przestrzeń tony zanieczyszczeń dziennie.
Owszem, można próbować odizolować się od tego brudnego świata posiadanymi pieniędzmi, jednak nawet mieszkając w drogim hotelu i tak nie unikniesz zderzenia z tajską ulicą. Nawet jeśli wsiądziesz do drogiego samochodu to i tak, na firmowym parkingu, natkniesz się na stado karaluchów czy wielkiego, tłustego szczura. Jednak dziś już wiem, że cały ten aspekt ich życia, wynika ze stosunku do rzeczy materialnych, które dla Taja nie mają wielkiego znaczenia. Tutaj nie dba się o domy, gdyż to tylko mury, w których jest rodzina, zaniedbany sklepik to jedynie miejsce gdzie sprzedaje się wyjątkowe produkty, prowizoryczny kramik z jedzeniem, to miejsce gdzie karmi się ludzi pysznymi potrawami. Ot, cała tajska filozofia życia- tak prosta, a tak piękna i wartościowa.

Kanał Bangkoku: po lewej zdjecie sprzed 100 lat, po prawej współczesne łodzie pasażerskie.

Mieszkaniec kanału- po tajsku เหี้ยวรนุช, jeśli ktos wie jak to nazwać po polsku, będę wdzięczna :)


Drugą rzeczą, która ogromnie mnie zaskoczyła były umiejętności lingwistyczne Tajów. Włożyłam tyle trudu, aby w dwa lata nauczyć się angielskiego niemal od podstaw, a wylądowałam w Tajlandii gdzie mówi się wyłącznie po tajsku! Tajowie pod tym względem są zaskakująco konsekwentni i mimo nieustającego napływu turystów, angielskiego na ulicy nie zna nikt. Co więcej, od pierwszego dnia pobytu, ktoś bezustannie uczy mnie nazw tajskich dań, każe mi powtarzać cyfry przy wydawaniu reszty i wita się ze mną wyłącznie po tajsku. Tajowie uważają, ze skoro przyjeżdżasz do ich kraju, powinieneś znać podstawowe tajskie zwroty. Doceniają też każde Twoje językowe starania szczerym, szerokim uśmiechem.
Gdy pierwszy raz słyszymy język tajski zaskakuje nas swoim brzmieniem.
Pierwsze dwa tygodnie to była istna kakofonia śmiesznych dźwięków, które drażniły uszy i były wszędzie wokół. Tajski to język tonalny, co oznacza, że końcówki wyrazów trzeba wyśpiewać. W zależności od tego, czy wyraz zostanie wyśpiewany w górę, czy dół, słowo to, oznacza coś zupełnie innego. Język tajski wraz ze swoimi tonami, przy pierwszym zetknięciu jest rozkosznie zabawny, jednak już przy drugim i trzecim zaczyna być drażniący, jak natrętna mucha. Wieki śpiewania oraz wydawania z siebie mocno gardłowych i nosowych dźwięków spowodowały, że słychać te naleciałości nawet u doskonale znających język angielski Tajów. Dla nich język to muzyka, ich sposób mówienia oparty jest o całkowicie odmienne zasady niż nasze, wszystkie wyrazy pływają w melodii, rozjeżdżają się, są akcentowane w innych miejscach- w konsekwencji z języka angielskiego robi się coś, co początkowo braliśmy za język tajski.
Ponieważ jesteśmy tu tylko gośćmi i rzeczywistości nie zmienimy, postanowiliśmy nauczyć się podstaw tajskiego. Język ten, gramatycznie, ma zupełnie inne założenia niż języki zachodnie. Wprawdzie nie ma odmiany przez przypadki (szczęściarze), jednak nie ma też kilku innych zasad, bez których trudno nam ten język zrozumieć. Nie ma czasu przeszłego, a przeszłość wyrażana poprzez dodanie znacznika czasu np. kiedyś, wczoraj (wczoraj ja jestem u babci), nie ma niektórych przyimków, a słowo "być" używane jest tylko do określenia miejsca (ja jestem w banku),a nie cechy, czy stanu (Taj powie "ja głupi"). Oprócz języka powszechnie używanego istnieje również literacka jego odmiana, ponoć bardzo trudna i skomplikowana. Jednak ten powszechnie używany tajski za trudny nie uchodzi, a nasz starszy syn, mający tu wielu znajomych, już dziś czyta i mówi płynnie w tym języku. My starsi potrzebujemy jednak trochę więcej czasu :)
Spotkałam się z opinia, że tajski to język prymitywny i żeby go zrozumieć trzeba cofnąć się w rozwoju, zapomnieć o innych językach i wtedy zacząć od początku. Ja zgadzam się ze wszystkim oprócz jednego: tajski nie jest prymitywny, ale zupełnie inny. A inność prymitywna nie jest. Wieki dbałości o to, aby kraj nie nasiąkał zachodem, pozwoliło ich językowi zachować swoją unikalność. Tu nie ma zachodnich neologizmów, modnych anglopochodnych zlepków słów, zachodnich nazw na szyldach tajskich sklepów. Taj szanuje swój język, gdyż jest to ogromna cześć jego własnej tożsamości.

Poniżej nagranie głosu Khunga, którego poprosiłam o pozdrowienie czytelników mojego bloga. Jednak na dzień dzisiejszy, nie jestem w stanie zweryfikować, co tak naprawdę powiedział :) 



Kolejnym zaskoczeniem, jakie napotkaliśmy na swojej drodze zaraz po wyjściu z samolotu były tajskie twarze. W pierwszych tygodniach pobytu, po prostu nie byłam w stanie ich od siebie rozróżnić. Oczywiście istniało kilka typów urody, które nieznacznie różniły się kolorem skóry, czy wielkością nosa, jednak już w tych typach nie potrafiłam się poruszać. Rzecz dotyczyła zwłaszcza kobiet, które mają identyczną długość i kolor włosów, podobny wzrost i skośne ciemne oczy. Byłam przerażona. Ci ludzie wyglądali identycznie!!! Czułam się jak w Matrixie- otaczające mnie tłumy jednakowych ludzi.... Jednak przyszedł czas, gdy zaczęłam rozróżniać twarze, choć działo się to stopniowo. Teraz azjatyckie rysy zatraciły dla mnie swoją egzotykę, niekiedy nawet otoczona skośnookimi ludźmi, czuję się zaskoczona widząc swoje odbicie w szybie.

To zdjęcie to oczywiście znany żart z Chińczyków,
jednak tak czuliśmy się w pierwszych dniach w Bangkoku.


Tajowie to naród bardzo trudny we współpracy. Są powolni, nigdzie się nie spieszą, co bywa lekko frustrujące, zwłaszcza w sprawach biznesowych. Bardzo trudno robić z nimi interesy, gdyż decyzje podejmują długo i ślamazarnie. O wszystko trzeba zapytać managera, manager zaś właściciela, a właściciel żony. Metro w Bangkoku pełne jest spokojnych ludzi, podążających żółwim tempem do pracy, tak bardzo różne od londyńskiego metra, gdzie wszyscy nerwowo gdzieś biegną, mimo, że kolejki przyjeżdżają na peron co 3 minuty. Jednak ktoś, kto przyjechał z tego niecierpliwego świata, przyzwyczajony do tego, że "czas to pieniądz", a "życie ucieka", w pierwszych tygodniach pobytu tutaj czuje wielki dyskomfort. Zdziwiło mnie jednak to, jak szybko do tego tempa można przywyknąć. I nagle człowiek dostrzega bardzo ważną rzecz: że w zasadzie nie ma się po co spieszyć, że pośpiech to cichy wróg i natręctwo współczesnego świata. I jak każde natręctwo jest bardzo niebezpieczne, powinno się je leczyć, gdyż ma ono charakter destrukcyjny. To taki cichy wróg- symulator pracowitości i zaangażowania, jednak w konsekwencji, zamiast udowodnić naszą wartość, powoduje rozczarowanie, zmęczenie i frustrację.

Rynek pracy w Tajlandii jest stworzony dla Tajów. Restrykcje narzucone przez Departament Pracy są tak olbrzymie, że dla firm stworzono specjalne wskaźniki procentowe liczące stosunek zatrudnionych Tajów do Farangów. Aby zatrudnić obcokrajowca, trzeba udowodnić, że nie ma na to miejsce żadnego tubylca. Farang ma przyjechać, wydać wszystkie pieniądze, jakie przywiózł i odjechać. Może wracać niezliczona ilość razy i powtarzać proceder. Jednak pracujący Farang to dla Tajów zabieranie miejsc pracy, dlatego przyjeżdżając tu możesz liczyć w zasadzie na dwa zawody: nauczyciel angielskiego oraz pracownik branży IT. Jednak jeśli nie reprezentujesz tych sektorów, a jesteś przedsiębiorczy będziesz czuł się tu tak ryba w wodzie. Pokonując kilka trudności z założeniem firmy (nie możesz mieć swojej, możesz być jedynie udziałowcem), można szaleć z importem, handlem, usługami doradczymi czy szkoleniami. Tajskie podejście do rynku pracy to europejska "dyskryminacja ze względu na rasę". Wiem, że wielu ta sytuacja boli, ale życie w Azji to nauka pokory. Tajski rynek pracy jest całkowicie spójny z filozofią ich życia. To oni są u siebie, a my jesteśmy tylko gośćmi. Thai znaczy wolny.

Warto zdać sobie sprawę z tego, że nie ma "raju na ziemi" ani "szklanych domów". Warto wiedzieć, że każda rzeczywistość ma swoje mocne i słabe strony. Jednak każdą słaba stronę można potraktować jak przestrzenna bryłę i obejrzeć z każdej ze stron. I warto zastanowić się, czy na pewno jest ona taka słaba, jak nam się wydawało. Czy czasem nasza matryca nie jest wykonana z tak sztywnego materiału, że nie potrafimy się ugiąć i spojrzeć na kwestię z innej perspektywy... Prawdziwej perspektywy.

środa, 13 sierpnia 2014

Seks w Tajlandii

Cały świat wie, że Tajlandia to Kraina Uśmiechu. Jednak nie tylko dlatego, że wokół widzimy uśmiechniętych Tajów, ale przede wszystkim dlatego, że w Tajlandii uśmiechamy się my. I nie da się inaczej, chyba że źle czujemy się we własnym towarzystwie, ale wtedy nigdzie nie znajdziemy radości z życia. Owszem, to nie raj- to tylko miejsce na ziemi, którą niezależnie od szerokości geograficznej, rządzą te same prawa. Jednak istnieje jeden aspekt, który pomaga w Tajlandii uśmiechnąć się nawet zatwardziałym pesymistom...

Dziś w odpowiedzi na liczne prośby i wnioski moich czytelników (oczywiście płci męskiej) napiszę o bardzo istotnym aspekcie, który ma wpływ na pojawienie się uśmiechu na twarzy. Seks. 

Tajlandia to raj dla białych mężczyzn. O Tajkach już było, więc nie będę się powtarzać. Są piękne i kobiece. Jednak piękne Tajki wiedzą jak swoją urodę wykorzystać, dodatkowo ich kobiecość sprawia, że są mało przedsiębiorcze i jak słaba roślinka potrzebują podpory na męskim ramieniu. Biali mężczyźni to dla nich szansa na spokojne i stabilne życie; zazwyczaj mają pieniądze, są odpowiedzialni i nie zdradzają (tak mówią Tajki). Jednak nie każdej z nich udaje się upolować białego zwierza. Te, które nie mają szczęścia w poszukiwaniach, próbują w inny sposób skorzystać na obecności obcokrajowców w ich kraju. 

Bangkok tonie w klubach nocnych- jest ich tutaj niezliczona ilość ze słynnymi uliczkami Kowboy oraz Nana. Jeśli myślisz, że nie można zabawić się na 300 metrowej ulicy, to znaczy, że nie byłeś na Kowboy Soi. Miejsce zostało nazwane imieniem T. G. "Cowboya" Edwardsa, amerykańskiego lotnika, który otworzył w latach 70 XX wieku pierwszy bar, w którym świadczone były usługi związane z prostytucją. Dziś jest tutaj ponad 40 barów i klubów go-go. Odwiedzając to miejsce z żoną możesz być pewny uśmiechów, klaskania i nawoływania pięknych, półnagich kobiet. Jednak jeśli pojawisz się sam, zapomnij, że nie wejdziesz do któregoś klubu. Mimo ze jest ich tak wiele, można podzielić je na cztery rodzaje. 

Pierwszy z nich to kluby z pięknymi kobietami, które nawet jak wypijesz kilka piw, nadal są ładne i nie trzeba oglądać ich z daleka. Są jednakowo ubrane w firmowe uniformy typu wysokie buty, skąpe szorty i góra, której prawie nie ma. Kobiety te są szkolone tak, aby w sposób niezauważalny i niewinny wyciągać kasę od przybyszów. Mechanizm działania to piękna i prawie naga kobieta przed klubem, wciągająca do klubu ofiarę. Tam szybko i sprawnie przechwytują go koleżanki, namawiają, aby usiadł i napił się drinka, tańczą, rozmawiają... tworzą miłą atmosferę. Oczywiście raz na jakiś czas robią się niesamowicie spragnione i proszą o drinka, które są ich głównym źródłem zarobku. Drinki oczywiscie nie mają kropli alkoholu, pachną anyżem i są kosmicznie drogie. Drugim źródłem dochodu są napiwki za taniec. Z napiwków rzecz jasna dostają jedynie procent, a przemykająca po sali szefowa pilnuje, żeby banknot nie zniknął pod koronkami bielizny. W tych klubach można nacieszyć oko, dziewczyny mają coś do powiedzenia („coś” nie oznacza dużo), znają angielski i „nie wychodzą z klientami”. Oczywiście wyjdą wszędzie i z każdym za odpowiednia stawkę. 

Cowboy Soi- uliczka w Bangkoku


Drugi typ klubów to takie, gdzie nie można przyciągnąć urodą, więc przyciąga się ciałem. Dziewczyny mają tępe wyrazy twarzy i nie są piękne, jednak robią „naked show” (ja bym tego słowem „show” nie określiła). Pląsają nudnawo przy rurce i na tajemniczy znak pozbywają się całkowicie ubrania. W tych klubach zarabia się „na wyjściach z klientami”. Większość z klubów ma swoje "zaplecze”, gdzie wychodzi się "porozmawiać", jeśli zaplecza nie posiadają, trzeba za dziewczynę zapłacić tzw. odstępne- czyli opłatę za jej wyjście z klubu. 

Trzeci typ to taki gdzie już w wejściu stoisz oniemiały. Piękne, wysokie i długonogie piękności tańczą na scenie w rytm muzyki. Są kobiece, zalotne, widzisz wyraźnie, że jednej wpadłeś w oko. Uśmiecha się do Ciebie i podchodzi wolnym krokiem. Wszystko jest cudowne jak we śnie, dopóki... się nie odezwie. Wtedy słyszysz wrzask w swojej głowie: „K...a!!!!! To facet!!!”. Istnieje wiele klubów z Ladyboyami, a to, że istnieją, oznacza, że jest na nie zapotrzebowanie. Jednak nigdy nie widziałam, kto do nich wchodzi, sama również się nie odważyłam.

Ladyboys przed klubem


Czwarty rodzaj klubów to tak zwane spelunki. Nazwa wiele tłumaczy- niski sort dziewczyn, tanie drinki. Można przyjść ze swoim piwem i chipsami i tylko popatrzeć, ale w sumie nie ma na co. Dziewczyny chodzą po klubie, zachecając klientów jak mogą i o dziwo znajdują amatorów swoich wątpliwych wdzieków.



Z czego słynie miejscowość Pattaya, można wywnioskować, wpisując nazwę tego miasta w wyszukiwarkę Google. To stolica świata seksturystyki z niesamowitą ilością różnego rodzaju klubów go-go i barów. Można tam zobaczyć słynny na cały świat „pingpong show”, gdzie kobiety (mam nadzieję, że tylko kobiety) strzelają w naszym kierunku piłeczkami, używając mięśni Kegla :) Przy Walking Street w Pattai i w bocznych uliczkach pełno jest klubów ze striptizem, barów karaoke i salonów masażu (wszystkie i tak docelowo oferują seks), ale są też inne usługi, oferowane szeptem. Do turystów podchodzą uliczni naganiacze wyciągający zza pazuchy listę atrakcji, jakie mogą zaoferować. Dziewczynę na noc najprościej znaleźć na ulicy lub w barze. W zasadzie prawie każda z pracujących tu dziewcząt jest prostytutką. Popularność Pattai wśród zachodnich turystów szukających seksualnych przygód jest taka wysoka dlatego, że ceny są tu stosunkowo niskie. Wyjście z dziewczyną kosztuje od 30 zł wzwyż, a cena zależy od stopnia atrakcyjności zainteresowanego, czyli czym klient ładniejszy, tym tańsza usługa. Japończycy płacą drożej :) Można się tylko domyślać dlaczego.

Dziewczyny z Pattai


Gdy pojawisz się w takim miejscu po raz pierwszy, istnieje jedna żelazna zasada. Ustalasz budżet i nie bierzesz ze sobą ani grosza więcej. Żadnych kart kredytowych, bo bankomaty są wszędzie. Dziewczyny potrafią grać w tą grę znacznie lepiej niż ich klienci, a uliczki czerwonych latarnii w Tajlandii widziały już niejednen upadek moralności. 
Klienci klubów to przekrój przez cała populację mężczyzn. Począwszy od młodych Farangów, którzy najwidoczniej lubią zapłacić żeby popatrzeć, bo z cała pewnościa mogliby mieć usługę zupełnie za darmo, po starszych panów na emeryturze, którzy w klubie go-go przeżywaja czwartą już młodość. Dziewczyny lubią strarszych panów i widac to na pierwszy rzut oka. Pewnie dlatego, że statystycznie są mało wymagający i maja dość gruby portfel. Ale uwierzcie, że nie ma nic bardziej żenujacego, niż podrygujący w rytm muzyki facet po szcześćdziesiątce, z piwem w ręku, wpatrzony mglistym wzrokiem w nagą dwudziestolatkę. A jeszcze bardziej żenujacy jest widok takiej pary wychodzącej na "zaplecze". 
Marketing działa również w tej branży i można się natknąc na rozmaite promocję np.: "fuck today- pay tommorow" lub "free breakfast". Dziewczyny stoją z takimi hasałmi, wypisanymi na tekturowych tabliczkach, zachecając uśmiechem do skorzystania z oferty.

Promocje :)


Mimo że temat wydaje się lekki, wcale taki nie jest. Dla Tajów kwestia jest niewygodna i najchętniej zamietliby ją pod dywan. W Tajlandii prostytucja jest zakazana, jednak wszyscy chcą zarabiać na turystach. W każdym aspekcie. Dzięki seksturystyce wielkie pieniądze pompowane są w tajską gospodarkę, gdyż dziewczyny zarabiają „za granicą” a wydaja w kraju. Nikt nie chce tej sprawy ruszać. Ofiarami są wszyscy- po spłukanych z kasy Farangów, po dziewczyny z biednych prowincji, które niejednokrotnie pracują na całe rodziny. W tych klubach zmienia się ich życie. Staja się innymi ludźmi, bez szacunku do rodziny, mężczyzn i samych siebie. Nocna Tajlandia jak okrutne monstrum- bezlitośnie wciąga każdego, kto mu się podda i wypluwa dopiero gdy zabierze wszystko, co jest wartościowe.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Tajska kuchnia

Dziś słów kilka o tajskiej kuchni. Będzie to przewodnik kulinarny, oparty o moje własne doświadczenia i przez ich pryzmat pokażę filozofię jedzenia w Tajlandii.

Warto zaznaczyć, że należę do ludzi, którzy lubią jedzenie, nawet nie w sensie samej konsumpcji, a delektowania się ideą jego obecności w naszym życiu. Jest ono czymś, co napędza od wieków ludzkość, gdyż śmiertelnie niebezpieczny głód sprawił, że leniwy z natury człowiek nie leży do dnia dzisiejszego na posłaniu ze skór.

Należę również do pokolenia kobiet, które potrafią gotować, znają różnicę pomiędzy wieprzowina a wołowiną i potrafią wskazać, w którym miejscu świni znajduje schab, czy szynka. Okazało się to nieocenione podczas zakupów na rynku tajskim, gdzie głównym językiem jest język ciała i aby kupić karkówkę trzeba wskazać to miejsce na swoim ciele wydając z siebie donośne chrumkanie świni. Mięso w Tajlandii jest wspaniałe, ma cudowny zapach, który pamiętam z dzieciństwa. Nie cieknie z niego woda, jest jędrne i dorodne. Kurczaki mają żółty kolor, co wynika z tego, że są dobrze karmione, a pod ich skórą tworzy się żółta, a nie biała warstewka tłuszczu. W sprzedaży są wszystkie rodzaje mięsa, choć wiem, że Tajowie nie przepadają za wołowiną. Ponieważ przechowywanie mięsa w tak ciepłym klimacie jest kosztowne, rzeźnicy przyjeżdżają na rynek prosto po uboju, mięso jest świeżo poporcjowane i sprzedawane „od ręki” w ciągu kilku godzin. Tajowie nie przetwarzają mięsa, nie robią kiełbas, pasztetów i konserw, jednak każdy kawałek z takiej świeżo przywiezionej świnki jest sprzedawany. Sprzedaje się uszka, ryjek, jelita, ogonki, a nawet krew. Tajowie jedzą każdy kawałek zwierzęcia, gdyż jedzenie ma dla nich ogromna wartość. Potrafią z tych części przygotować smaczne dania- ja jednak nie próbowałam i chyba nie odważę się spróbować.

Stoisko z mięsem w Bangkoku.


W tajskim alfabecie pierwszą literą jest ko kaj oznaczające „kurczak”, zaś drugą kho khai, czyli „jajko". Możemy się domyślić, że od wieków nic tu się nie zmieniło- podstawą tajskiej kuchni jest mięso i jajka. I w zasadzie wokół tych dwóch składników kręci się ich kulinarny świat jednak całości dopełnia złoto Azji- ryż.
Ryż to dla Tajów nasz „chleb powszedni". Tajskie powiedzenie ludowe „Jeść łupiny z ryżu” oznacza biedę, Kin k̄ĥāw „jeść ryż” oznacza po prostu posiłek. W scenie przemowy ślubnej w Hangover 2, Allan nazywa swojego zięcia „doā”, czyli rozgotowaną papką ryżową, bez smaku i zapachu- synonim człowieka bez charakteru. W Tajlandii istnieje wiele mieszanek ryżu, jednak podstawą jest 6 typów: jaśminowy biały, jaśminowy łamany, jaśminowy brązowy, czerwony cargo, biały klejący i czarny klejący. Każdy z nich smakuje zupełnie inaczej i każdy wymaga innego przygotowania. Nigdy nie przepadałam za ryżem, a dziś jem go w każdym posiłku.

Warzywa używa się tak jak u nas, jako dodatek do dań wzmacniający ich charakter, smak i wygląd. Z warzyw „europejskich” możemy kupić sporą ich ilość: cebulę, marchewkę, ogórka, kapustę, kalafior czy ziemniaki. Jednak warzywa w Tajlandii to głównie liście i strąki różnych roślin. Niestety tego tematu nie wyczerpię, gdyż nie wiem co to za rośliny, a gdy próbowałam tłumaczyć te nazwy i szukać w internecie, nic z tego nie wyszło. Brak informacji. Z zieleniny rozpoznałam jedynie koperek, kolendrę, której jedzą bardzo dużo, tajską bazylię, kaffir, trawę cytrynową i szczypiorek.

Stragan z warzywami


Drugą grupę warzywną stanowią grzyby i jest ich mnóstwo: enoki, chitake, oyster, mocno pachnące Shimeji i najbardziej mi smakujace king trumpet mushrooms. Są to grzyby hodowlane, chociaż Tajlandia obfituje również w grzyby rosnące dziko. Grzyby tajskie, jak łatwo się domyślić, nie pachną leśną ściółką, jednak mają mocny i aromatyczny smak.




Mała ciekawostka: wielką niespodzianką dla mnie były kiełki bambusa, jeden z takich kiełków ma kształt stożka o długości mojego przedramienia i owinięty jest zwojem niewykształconych liści,
No i na koniec najbardziej ulubione warzywo, traktowane bardziej jako przyprawa- papryka. Tajowie nie jedzą papryk słodkich- wszystkie rodzaje są mniej lub bardziej ostre. I tu dochodzimy do sedna tajskiej kuchni...

Je się tutaj naprawdę bardzo ostro. Niektórych potraw nie jestem w stanie przełknąć do dna dzisiejszego. Przy tym dania te są tak pyszne, że mimo ostrości chce się je zjeść. Więc próbuje się mimo potwornego bólu, popija się ogromna ilością wody (albo piwa). Przyprawy rozgrzewają od środka powodując, że człowiek w jednej chwili oblewa się potem, szybciej oddycha i wciąż pije... A uśmiechnięci Tajowie obserwują to z wielkim zainteresowaniem i krzyczą słowa zachęty w swoim niezrozumiałym języku. Tak wyglądają początki w Tajlandii. Z czasem człowiek nieco się przyzwyczaja, uczy się słów Mị̀ p̄hĕd (nie ostre), chociaż i tak dostaje w daniu mnóstwo chilli. W kwestii przypraw istnieje jeszcze jedna ciekawostka. Tajowie praktycznie nie używają soli. Cały proces przyprawiania dania odbywa się poprzez użycie sosów i kiszonek. Sos sojowy, ostrygowy, rybny, limonkowy... istnieje ich niezliczona ilość. Kiszonki to powstałe poprzez gotowanie i długie moczenie wywary, najczęściej ze skorupiaków. Same smakują okropnie, jednak dodane do właściwego dania są jak ostatni klocek w układance.

Tajlandia słynie z ryb i owoców morza. Występuje tu mnóstwo największych na świecie gatunków ryb i wciąż jeszcze można złowić relikt przeszłości- 450 kg płaszczkę słodkowodną, 200 kilową Arapaimę (Pirauku), czy ważącego 300 kg słodkowodnego Suma Chaophraya. Nic więc dziwnego, że Tajowie bardzo lubią ryby i jedzą je w naprawdę dużych ilościach. Przyzwyczajeni do ryb w wydaniu polskim, możemy być czasem zaskoczeni sposobem ich podania. Często występują w postaci suszonej na słońcu, doskonałej jako przekąska, faszeruje się je cebulą i ziołami i obtoczone w soli grilluje na ruszcie, cienkie filety małych ryb smaży się na głębokim tłuszczu i podaje chrupiące, powywijane chipsy rybne, polane słodkimi sosami. Ciekawostką są meduzy suszone na słońcu, niemal przezroczyste, które przed podaniem krótko ogrzewa się nad ogniem. Smakują morzem i są naprawdę pyszne. Owoce morza w Tajlandii to również wielkie krewetki, kalmary i wszelkiego rodzaju skorupiaki. Podaje się je w panierce, grillowane z dodatkiem sosów, limonki i chilli. Tajlandia to istny raj dla kogoś, kto gustuje w tych smakach.

Tutejszy gorący i okresowo wilgotny klimat powoduje, że roślinność jest tu bardzo bujna. Rośliny przyswajają sobie każdy skrawek ziemi i rozrastają się w niesamowitym tempie, wymykając się niekiedy spod kontroli. Potrafią one rosnąć w dziwnych miejscach jak ściny, betonowe place, wyrastają na dachach i pomiędzy płytami chodnikowymi. Tak żyzna ziemia i sporo opadów powoduje, że jest to wspaniały kraj dla producentów owoców.
Tajlandia słynie z kokosów. Olbrzymie plantacje na wyspie Samui wysyłają do samego Bangkoku ponad 2 miliony kokosów miesięcznie. Robi się z nich mleko kokosowe, zjeść można przepyszne lody podane w kokosie czy napić się orzeźwiającego, bogatego w minerały soku. Jednak oprócz kokosów są tu pyszne i soczyste banany, melony, arbuzy, mango i pomarańcze, które nie przypominają ani wyglądem, ani smakiem tych, które znamy. Dodatkowo mamy bonus w postaci owoców azjatyckich tak jak: mangostan, rambutan, rose apple, lychee, longan, santol, dragonfruit... A na koniec zostawiłam osławionego już Duriana, który wzbudza tyle samo miłości co nienawiści, wśród smakujących go ludzi. Śmierdzi niemiłosiernie ściekami i zgnilizną, dlatego nie można wchodzić z nim do metra ani niektórych hoteli. Jednak powala smakiem, który ciężko opisać... słodki miąższ o konsystencji banana, lekko śliski i kruchy.


Od góry: Rose Apple, liczi, custardapple, lamyai, rambutan, mangostan. Koszt 1 kg około 2 zł.


Aby zjeść owoc tanio, należy kupić go prosto od producentów, którzy ładują owoce na samochody i jeżdżą po mieście zachęcając przez głośnik do zakupu. Ale jeżeli chcemy zjeść owoc wygodnie, możemy go kupić od ulicznego sprzedawcy owoców. Przenośne stoisko zaopatrzone jest w komory z lodem, w którym leżą poporcjowane owoce, a sprzedawca jednym sprawnym ruchem odcina wszystkie niepotrzebne części, kroi owoc na kawałki i umieszcza go w woreczku. Dostajemy w zestawie patyczek, na który możemy nadziewać kawałki bez brudzenia sobie rąk. Tajowie lubią posypywać owoce różnymi przyprawami- np. melona mieszanką cukru, soli i ostrej papryki. Brzmi abstrakcyjnie, jednak smakuje nieźle.


Przenośne stoisko sprzedawcy owoców. Porcja kosztuje około 1 zł.

Tajowie nie jedzą słodyczy. Wszelkie słodkie wynalazki, które można kupić na tajskich rynkach i bazarach, robione są zazwyczaj przez Hindusów- są to na przykład smażone na głębokim tłuszczu pączki, placki czy racuszki. Hindusi przyrządzają też rewelacyjne roti, rodzaj słodkiego, cienkiego placka z bananem lub jajkiem polanego słodkim sosem. Dla Tajów słodycze to świeże owoce, słodkie przekąski z klejącego ryżu, zawiniętego w liść bananowca oraz lody kokosowe. Czekolady, ciastka i inne zachodnie słodycze można kupić w supermarketach za cenę eksportową.

Po lewej zawijany w liście bananowca słodki ryż z przyprawami, w środku roti- hinduski
 naleśnik z bananem i jajkiem, a po prawej rewelacyjne lody kokosowe- podane w łupinie kokosa.
Wszystkie te desery kosztują od 1 do 2 złotych.


Napoje w Tajlandii to jak na całym świecie: głównie butelkowana woda, słodkie napoje i soki. Wodę można kupić w butelkach (1,40 zł) oraz w dystrybutorach, gdzie wlewamy ją do własnej butelki- 10 groszy za 1,5 litra. Jednak jeśli chodzi o napoje kolorowe, to tu zaczynają się zdecydowane różnice. Po pierwsze, wybór mamy olbrzymi. Zachodni konsumenci nie lubią eksperymentować, dlatego na europejskich półkach nie ma wieloowocowej czy truskawkowej Fanty. Tajowie lubią kolory i nie przejmują się sztucznymi barwnikami. Tu nie czyta się etykiet, bo chemii jest tak mało, że tutejsi mieszkańcy nie ulegli światowej fobii. Napoje wlewane są do woreczków z lodem i słomką, co jest świetnym pomysłem na upały. Jeśli chodzi o słomki to pije się przez nie wszystko. Kiedyś znajomy Taj wytłumaczył mi, że nie higienicznie jest pić z butelki, z której kiedyś pił ktoś inny. Nigdy o tym nie pomyślałam :) Soki w Tajlandii są sprzedawane na ulicy i świeżo wyciskane z różnych owoców- z granatów, pomarańczy, wieloowocowe. Są one tak słodkie, że ja osobiście rozcieńczyłabym je wodą.


Świeżo wycisniety sok z owoców sprzedawany na tajskiej ulicy.
Czerwony owoc po lewej to dragonfruit, a za nim zielone tajskie pomarańcze-
niewyobrażalnie słodkie i aromatyczne.


W Azji nie pije się krowiego mleka ani nie je nabiału. Większość Tajów nie trawi laktozy i jest na produkty mleczne uczulona. Jednak brak enzymu trawiącego laktozę to często rzecz nabyta i pojawia się, gdy laktozy nie spożywamy. Azjaci brzydzą się krowiego mleka, pewnie tak jak my brzydzimy się świńskiego. Wzrastali w poczuciu, że człowiek pije mleko ludzkie, kot- kocie, a mleko krowie jest dla małych cielaczków. Jak się ostatnio okazuje, mają rację, gdyż osławieni „amerykańscy naukowcy” (co my byśmy bez nich zrobili) odkryli właśnie to, co Tajowie wiedzą od wieków- że zwierzęce mleko jest dla zwierząt. W Tajlandii pije się mleko sojowe, jest ono tanie i ogólnodostępne.

Tajowie lubią mleko sojowe, w tajskich supermarketach jest ich ogromny wybór.


Brak pieczywa- osobiście uważam za zbawienie. Gdybyśmy się uparli, moglibyśmy je jeść, są w Bangkoku piekarnie (najczęściej hinduskie), gdzie wypieka się wiele gatunków chleba. Jednak kuchnia tajska jest tak fascynująca, że nie odczuwamy potrzeby robienia sobie kanapek.



A teraz coś dla ludzi o mocnych nerwach. Dominujący w Tajlandii szacunek do jedzenia nie pozwala marnować żadnego źródła białka. A jak wiadomo, jego niesamowicie dużą ilość mają... insekty. Tak więc zjada się tutaj wszystko, co chodzi i pełza, a nie jest trujące. Tajowie delektują się ogromnymi karaluchami, świerszczami oraz larwami jedwabnika. Oczywiście musiałam spróbować i przyznam, że nie smakuje to źle, jednak strzelające pod zębami wnętrzności białej tłustej larwy są dość ekstremalnym przeżyciem. Dodatkowo ogromne karaluchy, które gromadami żyją w ściekach i rynsztokach nie wydają się być sterylne, dlatego zjedzenie takich specjałów jest możliwe jedynie zaraz po przyjeździe, zanim nie zobaczy się tych owadów w środowisku naturalnym. Wszystkie te specjały smażone są w głębokim tłuszczu i spryskiwane płynem z przyprawami. Dostajemy je w woreczku jak chipsy, są słone i chrupiące.

Stoisko ze słonymi tajskimi przekąskami. 


Innym, łatwodostępnym źródłem białka, które wychodzi z zarośli po deszczu i które ponoć smakuje rewelacyjne, są wielkie i tłuste tajskie ropuchy. Można je łapać samodzielnie lub kupić na rynku. W drugim przypadku są przygotowane do przyrządzenia, uśmiercone i obrane ze skóry.


Jedno z najpopularniejszych dań z ropuchy- pieczone w całości  na grillu .


Tajowie nie jedzą w domach, często nie mają w nich nawet kuchni, a jedynie palnik do zagrzania potrawy. Je się na ulicy, która pełna jest stoisk z jedzeniem. Jeśli chcemy zjeść na miejscu, można to zrobić przy jednym z rozkładanych stolików, a do dyspozycji mamy nieograniczoną ilość bezpłatnej wody z lodem, przyprawy, serwetki i uśmiechnięta obsługę. Można przyjść z własnymi napojami, a nawet z jedzeniem z innego stoiska- dostaniemy talerzyk i sztućce, żebyśmy mogli komfortowo zjeść. Jeśli chcemy zjeść w domu, nasze jedzenie zostaje zapakowane w woreczki razem z potrzebnymi dodatkami i przyprawami. Ponieważ koszty utrzymania takiego stoiska sa niskie, nie ma ZUS-u i innych haraczy, danie na tajskiej ulicy kosztuje od 3,50 do maksymalnie 7 zł.

Dlaczego kuchnia tajska jest uznawana za najlepszą na świecie? Tu znowu pojawi się moje ulubione słowo: Thai. Wolność.
Ludzie wychodzą na ulicę z tym, co mają najlepszego i nikt im tego nie utrudnia. Tradycja nie jest zamykana w czterech ścianach, ale celebrowana z największą czcią. Gdzie są nasze tartuchy, bliny, kartacze... Dlaczego nie mogę ich zjeść na polskiej ulicy?

Jedzenie na tajskiej ulicy.

Dla mnie kuchnia tajska to nie zupa Tom Yum (choć ją uwielbiam) ani nie kurczak w tajskim chilli. To część ich kultury i podejścia do życia. Tu nie trzeba nic komplikować, dlatego wszystko jest bardzo proste. Tajskie danie jest przygotowywane na bieżąco, możesz obserwować jak powstaje, jakich składników się do niego używa, a po trzech minutach masz gotową pachnąca potrawę przed sobą. Wszystko jest świeże i aromatyczne. Nie ma mięsa nastrzykiwanego wodą, odgrzewanych fastfoodów, antyutleniaczy, wzmacniaczy, konserwantów ani zagęszczaczy. Zacofana Azja, zacofani Azjaci... A może są daleko przed nami? Może to zachodni świat musi zrobić w tym wyścigu jedno okrążenie więcej, aby ich dogonić? Może zachodnia nowoczesność to była droga na skróty, która okazała się dłuższa niż sądziliśmy...

piątek, 8 sierpnia 2014

Ciekawostki z Tajlandii, o których nie przeczytasz w przewodnikach.

Ponieważ są osoby, które musiały mój wczorajszy post czytać kilka razy (gorąco je pozdrawiam!), dzisiaj dla odmiany temat będzie lekki i typowo weekendowy.

Dziś opiszę ciekawostki z Tajlandii, a większości z nich nigdy nie przeczytacie w przewodnikach. Niektóre z poruszonych dziś tematów rozwinę w przyszłości w osobnych postach, a niektórym wystarczy dzisiejsza wzmianka.
Muszę się przyznać, że robię to również dla siebie. Zauważyłam, że wiele kwestii, które jeszcze trzy miesiące temu niesamowicie mnie dziwiły, dzisiaj spowszedniały i stały się niemal niezauważalne. Wpis ten będzie mi przypominał to, co z czasem, być może mi umknie. Będzie to pierwsza część cyklu, gdyż ciekawostek jest bardzo dużo, nie sposób ich opisać w jednym poście, nawet ograniczając temat do minimum. Więc zaczynamy!


Tajowie są naprawdę niscy! Całe życie byłam przekonana, że to mit i zaskoczyło mnie bardzo, gdy zauważyłam, że 20-30% spotkanych tajskich meżczyzn jest mojego wzrostu (160 cm !). Jeśli ktoś wybrał Tajlandię na miejsce do życia, a natura obdarzyła go wysokiem wzrostem (jak mojego męża- 190 cm), może spotkać go wiele niespodzianek. Tajlandia jest zaprojektowana dla małych ludzi, co widać wszędzie- począwszy od przejść, uliczek, zabudowań pod którymi trzeba sie schylać po wszelkiego rodzaju odzienie, buty, paski...  Siedzenia w typowo tajskiej komunikacji miejskiej są wąskie, a ci którzy mają powyzej 180 cm wzrostu musza stać schyleni. W czasie pory deszczowej, którą mamy teraz w pełni, Tajowie konstruują nad swoimi ulicznymi stoiskami prowizoryczne daszki, które nie przewidują przejścia pod nimi osoby wyższej niż oni. Gdy przywykniemy do widoku małych i drobnych tajów każdy Europejczyk wydaje się nam olbrzymem.

Jeśli jesteśmy przy temacie wielkości, warto poruszyć legendarną kwestię rozmiarów tych partii ciała, których zazwyczaj nie widać na pierwszy rzut oka. Najpierw faceci. Wszystko wskazuje na to, że plotki nie kłamią. Jestem w posiadaniu kilku nieoficjalnych informacji, potwierdzajacych, że scena z Hangover 2, (ta z gniazdem pająka i grzybkiem chitake) jest żywcem z życia wzięta. Ten kto oglądał wie o czy mówię :)


Jeśli chodzi o kobiety, to plotki równiez okazały się prawdą- nie mają one kobiecych krągłości tak uwielbianych przez Latynosów. Typowo zbudowana Europejka ma więc w Azji ogromne problemy z zakupem bielizny.



W Tajlandii wcale nie je się pałeczkami. Pałeczki są oczywiście w użyciu jak w całej Azji, jednak je się nimi wyłacznie zupy z makaronem i wszystko co łatwo nimi wyciągnąc lub wyłowić. Resztę dań je się widelcem i ... łyżką. Noża nie używa się z prostej przyczyny. Kuchnia tajska nie przewiduje na talerzu niczego co wymagałoby krojenia. Wszystko jest rozdrobnione do właściwej wielkości. Łyżka zaś okazuje sie niezastąpiona w przypadku dań z ryżem, wszystko ładnie nasuwa się na nią widelcem, a jedzenie pozostaje czystą przyjemnością. Na początku próbowaliśmy walczyć widelcami, jednak wychodząc z założenia, że naśladując tubylców zajdziemy dalej, dziś wszyscy jemy po tajsku.



Puder jako "lek na całe zło". Zło to mocne określenie na klimat, jednak ja czuję się upoważniona do takich słów. Przyjeżdzając tu w środku tajskiego lata doświadczyliśmy na własnej skórze określenia "goraco jak w piekle". W pierwszym dniu udar cieplny, w kolejnych straszne cierpienia, a temperatury dochodziły do 40 stopni. Dodatkowo temperaturze tej towarzyszy wysoka wilgotność powietrza, co uniemożliwia zaczerpnięcia pełnego oddechu, a mokre ubrania przylepiają się do ciała. Bangkok to najgorętsze miasto świata, a my opuściliśmy Polskę w kwietniu, nasze organizmy nie były przygotowane na taki szok termiczny. No i w tym przypadku obserwacja tubylców znów okazała sie pomocna. Każdy Taj używa.... pudru. W supermarketach są całe działy z pudrami- dla mężczyzn dla dzieci, zapachowe, antybakteryjne. Każdy z rodzajów ma skalę chłodzenia, gdyż do wiekszości z nich dodaje się chłodzący mentol. Oczywiście puder, ile by się go na siebie nie nasypało, nie zniweluje uczycia gorąca, jednak w doskonały sposób zapobiega wszystkim skutkom ubocznym upału i wysokiej wilgotności powietrza.


Białe jest piękne. Tajki jako ideał piękna uważają białoskórą kobietę. Nie w znaczeniu rasy, a rzeczywistego koloru skóry. Rzecz nie dotyczy oczywiście tylko kobiet, jednak tak jak na całym świecie, również tu, jest to płeć piękniejsza, bardziej dbająca o swoją fizyczność. Dlatego w Tajlandii robi sie wszystko żeby mieć białą skórę. Począwszy od kremów wybielajacych (które ponoć i tak nie działają) poprzez kliniki, świadczące usługi wybielania, aż do fizycznej przed nim ochrony (np. stara dobra parasolka). Ekstremalne przypadki to osoby pracujace na słońcu (np. na budowie), które zakrywają każdy skrawek skóry łącznie z twarzą. Na głowie noszą specjalny rodzaj nakrycia z daszkiem spod którego widac tylko oczy. Był to dla nas niesamowity widok, kiedy w trakcie lata widzieliśmy grupy ludzi wracających z budowy odzianych od stóp do głów w kilkuwarstwowe ubranie.



Testosteron. A raczej jego brak, powoduje że tajscy mężczyźni w oczach Europejek są wyjątkowo nieatrakcyjni. Nie mogłam znaleźć żadnych informacji naukowych na ten temat, choć od pierwszego dnia pobytu ta kwestia mnie nurtuje. Co się stało tym mężczyznom? Kto im to zrobił? Nie trzeba badań hormonalnych, żeby domyslić się, kto (a raczej co) jest tu winien. Tajowie nie mają masy mięśniowej, są drobnej budowy, nie maja zarostu. Siedzą wieczorami w kilkuosobowych grupach i wspólnie oglądają kiczowate tajskie telenowele miłosne. Tu pierwszy raz w życiu zobaczyłam mężczyznę, który zaczepia mojego Bąbelka i mówi do niego zmienionym głosem- takim jakim mówia kobiety do słodziutkich bobasków. Co więcej takich mężczyzn spotykam przynajmniej raz dziennie (tak, też rozważałam czy to nie podryw "na dziecko"). Nic dziwnego, że Tajkom podobaja się obcokrajowcy. Większość z nich marzy o białej sukni i białym mężu i co najistotniejsze bardzo wielu marzenia się spełniają bo...


Tajki są przepiękne. To takie zadośćuczynienie za mężczyzn. Natura obdarzyła je pięknymi, lśniącycmi włosami, zdrową, jędrną skórą i potworną ilościa kobiecości. Nigdy nie zachwycałam się urodą azjatycką, jednak muszę skłonić głowę i przyznać, że zasługują na miano najpiekniejszych kobiet jakie widziałam. Oczywiście nie mieszkam w męskim raju- są tu też kobiety z bieguna przeciwnego, jednak tych pierwszych jest tu zdecydowanie więcej. Dodatkowo dieta azjatycka powoduje, że maja niesamowicie smukłe ciała, wszystko co na siebie narzucą leży na nich idealnie, kiczowate ubrania nabierają wartości, a małe dłonie i stopy są słodkie i rozbrajające. Takie są własnie Tajki i nie ma co się dziwić, że ich uroda wodzi na pokuszenie wiele meskich dusz... i ciał :)

A na zakończenie wpisu, trochę przyjemności dla męskiej części czytelników. I naprawdę tak to tutaj wygląda :)





czwartek, 7 sierpnia 2014

Tolerancja po azjatycku.

Już dawno temu założyłam, że moje życie będzie ciekawe tylko pod warunkiem, że będę jego ciągłym obserwatorem. Bez obserwacji i analizy jego zawiłości nigdy nie będę w stanie sprawić, aby u schyłku życia być ciekawą, pełna doświadczeń i życiowej mądrości osobą. Dlatego chłonę każdą chwilę, starając uczyć się na błędach i wyciągać z nich wnioski.

Dzięki obserwacji świata tworzą się światopoglądy czyli nasze reakcje na określone sytuacje. Jeśli jesteśmy dodatkowo obdarzeni uporem i konsekwencją, nasze światopoglady tkwią w nas mocno i żadna siła nie jest ich w stanie zmienić. Wierzę w to, że właśnie tacy ludzie są rdzeniem i podporą reszty, czyli tych którzy nie potrafia lub nie chcą nikogo podpierać.

I gdy całe życie masz takie przekonania, gdy uważasz, że światopogladów nie wolno zmieniać pamiętaj, że pewnego dnia możesz znaleźć się w Azji. I wszystko w jednej chwili może zacząć wić sie w twojej głowie jak gniazdo żmij, doprowadzajac w ostateczności do nieodwracalnych zmian w woim postrzeganiu świata.

Chyba nie ma osoby, która nie słyszałaby o zjawisku "trzeciej płci" (Kathoey) w Tajlandii. Buddyzm, w odróżnieniu od innych religii, wyróżnia trzy płcie. Jego wyznawcy twierdzą, że każdy z nas kiedyś był lub będzie Kathoey (o matko!). Wiąże się to z Karmą, a bycie Ladyboyem ma być karą za popełnione w poprzednim życiu złe uczynki. Trzeba pamiętać, że w buddyźmie każde wcielenie jest odrębnym istnieniem, gdyż jest to religia oparta o anatman (zaprzeczenie umiejscowionego i stałego jestestwa). Sprawia to, że odradzając się w ciele Ladyboya odpracowujemy złe uczynki całkiem innej osoby. Biedni Kathoey dużo czasu poświęcają modlitwie, próbując odkupić obce winy i zdobyć dobrą Karmę. 

W Tajlandii kultura nieokazywania negatywnych emocji i wstrzemięźliwości w krytyce jest odczuwalna na każdym kroku. Sprawia to, że osoby trzeciej płci, czy o odmiennej seksualności mają jeszcze bardziej komfortowe warunki niż w innych krajach Azji. Jednak określenia "nieokazywanie negatywnych emocji" i "wstrzemieźliwość w krytyce" pasują bardziej do Europy niż Azji. Zdania te oznaczają nic innego jak to, że negatywne emocje posiadamy, chcemy krytykować, jednak pod presją określonych czynników tego nie robimy.

Istnieją trzy grupy zachowań związanych z tolerancją odmienności seksualnej. Pierwszą z nich jest model człowieka oświeconego, żąglującego argumentami zasłyszanymi w "nowoczesnych" mediach. To taki typ posła Roberta W., który "do gejów nic nie ma, ale na lesbijki to by sobie popatrzył". Są to ludzie bez zdania, typ na którym świat nie powinien się opierać, bo filar ten jest kruchy i niestabilny. Niestety, o zgrozo, nasz świat o taki filar właśnie się oparł i to właśnie tacy ludzie dokonuja teraz wyborów, gdyż są oni w ogromnej większości.

Drugi model tolerancji to permanentna nieakceptacja. I to wcale nie jest nielogiczne.
W sensie ogólnym nietolerancja, to postawa dyskryminujaca odmienność. Dyskryminacja odmienności to traktowanie osoby innej niż my nieprzychylnie i krzywdząco. Jednak nie dajmy sie zwieść, bo to nie poglądy krzywdzą ludzi lecz czyny. Jeśli jesteśmy dojrzałymi i świadmomymi ludźmi, posiadajacymi kontrolę nad własnymi czynami, permanentnie kogoś nie akceptując, ale nie krzywdząc- jesteśmy tolerancyjni. Teraz można odwrócić sytuację i zapytać, czy osoba, która jest inna od nas, a głośno krzycząca że jest taka jak my, nie robi nam krzywdy...

Trzeci model to model "azjatycki". Nazwany tak, ponieważ osobiście nie spotkałam tego przypadku w Europie, dlatego oprę się na moich doświadczeniach z Bangkoku.

Jako osoba tkwiąca dotychczas w modelu numer dwa, po przyjeździe do Bangkoku czułam wewnętrzne zniesmaczenie. Nie tylko z powodu Kathoey. Tajowie to ludzie nie ograniczający się w niczym, dlatego można ich zobaczyć w sytuacjach uchodzących w Europie za nieco intymne. Ogólnie pojęte poczucie wstydu jest tu traktowane zupełnie odmiennie. Nierzadkim widokiem jest kobieta w nocnej koszuli, która robi wieczorem zakupy w sklepie, w niskich domkach nie ma zasłon, widać jak rodzina je kolację, kładzie sie do snu. Ale najbardziej irytujące jest dłubanie w uszach, nosie, wyciskanie pryszczy, wyrywanie włosów z brody, a przede wszystkim robiene sobie tego wzajemnie, bez żadnego skrępowania na środku ulicy.
Jednak po jakimś czasie zaczełam zazdrościć im tego azjatyckiego luzu. Nie chodzi o to, że chciałabym przesunąc swoja granicę wstydu, bo to nierealne. Nie wyobrażam sobie siebie w koszuli nocnej na ulicy. Nikt kto się tu nie urodził nie będzie taki jak oni. W Bangkoku można spotkać wielu obcokrajowców, którzy tego próbują, ale widok jest żałosny i żenujący. Temat ten jest na tyle szeroki, że bedzie o tym osobny post o tytule: Dziwacy w Bangkoku.
Po prostu Azjaci mają to w żyłach, płynie to w nich razem z krwią, otrzymują to wraz z wychowaniem, kulturą, religią i klimatem. Istnieje słowo doskonale określające ich mentalność. Thai. Wolność.

Model tolerancji azjatyckiej opiera się o wolność. Ja jestem wolny i ty jesteś wolny. Nie ma wyśmiewania inności, bo dla Tajów nie jest to wcale śmieszne. I to w każdej sferze. Przerysowani Ladyboye chodzą po ulicach i mimo, że bardzo starają sie zwrócić na siebie uwagę, patrza na nich jedynie turyści. Widziałam dziewczynę z zespołem Downa, podajacą jedzenie w restauracji. Widać było na jej twarzy radość z tego, że jest potrzebna. W KFC i McDonaldzie pracują ludzie głuchoniemi, gdyż dla Tajów jest to zajęcie nie wymagające słuchu. Usprawniono obsługę poprzez tabliczki z językiem migowym i menu gdzie można wskazać zamówienie. Wolność to równe prawa dla wszystkich, choć tak, jak nie ma pełni szczęścia, tak nie osiągniemy też pełni wolności.

Warto zaznaczyć, że tutejsza niewymuszona tolerancja, wynikająca z azjatyckiej natury powoduje, że nikt nie czuje się uciśniony. Nie ma parad równości, palącej sie wiecznie tęczy ani partii politycznych z kolorowymi pajacami. W Tajlandii, kraju ekstremalnie tolerancyjnym ludzie angażują sie w sprawy polityczne kraju, w którym tak wiele się dzieje, dbaja o rodzinę i celebrują wartości religijne. Niby tacy prymitywni, dłubiacy w nosie i zachowujacy sie głośno w toalecie (naprawdę głośno!), a jednak poważni i skupieni na tym co jest ważne.

Jestem tutaj tylko gościem, postronnym obserwatorem, a to co obserwuję mogę potraktowac jak kolejne życiowe doświadczenie. Teraz już wiem, że jest różnica pomiedzy akceptacją a obojętnością, że tolerancja działa jak miecz obusieczny. "Ja jestem wolny i ty jesteś wolny", zabierąjąc coś innym, zabieramy to również sobie.


Moja koleżanka z pracy, według mnie najładniejsza ze wszystkich kobiet w firmie. Urodziła się jako mężczyzna.

środa, 6 sierpnia 2014

Szczęście.

Lubię to uczucie, kiedy przed wyjściem do pracy stoję na balkonie popijając kawę, patrząc na miasto, które tętni życiem. Namacalnie można wyczuć jego puls, znaczony przepływającymi pod moim oknem taksówkami wodnymi, hałasem klaksonów, szumem kolejki Skytrain w oddali. Rytm Bangkoku, poranny zapach jedzenia, kwiatów, owoców, mułu i nieczystości.

Drastycznym zmianom życiowym często towarzyszy dużo przemyśleń, rozrachunków z przeszłością, analiz popełnionych błędów. Moje pierwsze miesiące w Bangkoku to dużo myśli nad tym co było i nad tym jak być powinno. Myśląc nad tym co mnie otacza i próbujac nazwać to, co przychodzi mi do głowy stwierdziłam, że powtarzam w myślach nic innego jak utarte frazesy.

"Czym masz mniej, tym jesteś szczęśliwszy", "Najważniejsza jest miłość" lub "Rodzina to sens istnienia". Frazesy, po przeczytaniu których chce się śmiać. Dlaczego stały się frazesami? Może dlatego, że przez wieki powtarzali je ludzie, którzy znaleźli drogę do szczęścia? Wykrzykiwali je, aby podzielić się swym odkryciem z innymi ludźmi, stając się w ich oczach coraz większymi dziwakami.

Ja zaś staram się utrzymywać kontakt z rzeczywistością i nie chcę być kolejnym dziwakiem, więc nie będę frazesów powielać. Jednak nie da się ukryć, że Azja zmienia. Nie da się temu przeciwstawić.

Tu wszystko jest proste. Ludzie przyjmują życie z wielką pokorą, rzadko się skarżą, chociaż ich życie, w porównaniu do tego co znamy, jest bardzo trudne. Bangkok to miasto wielkich kontrastów- od bogactwa i luksusu po skrajną nędzę. Jednak chyba tak wygladają miejsca gdzie jest wolność.

Tajlandia to kraj bez zasiłków, bez tak umiłowanej przez Europę socjalki, bez systemu emerytalnego i rent dla ludzi chorych. Nie ma tu związków zawodowych i domów "spokojnej starości". To nie Wielka Brytania, gdzie można przyjechac z dziećmi i przewegetować na rządowym wikcie socjalnym. Bezrobocie w Tajlandii jest na poziomie 1 %, czyli można założyć, ze pracują wszyscy z wyjątkiem chorych, upośledzonych i wybitnie opornych. Obywatel Tajlandii może znaleźć pracę w przeróżnych, nieznanych nam zawodach: otwieracz drzwi, machacz chorągiewką przed hotelem (żeby było łatwiej wyjechać na zakorkowaną ulicę), można jeździć po mieście na skuterze, w międzyczasie podwożąc ludzi do pracy, a jeśli się smacznie gotuje wychodzi się na ulicę z garem zupy i sprzedaje ją ludziom. To takie proste. Pierwsza lekcja ekonomii- jeśli jest popyt musi pojawić się podaż. Tajowie są dobrzy z ekonomii. Proste podejście do życia sprawia że abstrakcją dla nich są filtry na kominach, Inspektorat Sanitarny czy ZUS. Jeśli Tajka nie umyje dobrze garnka po zupie, to nikt wiecej od niej zupy nie kupi. Rynek zweryfikuje wszystko. A w poważniejszych sytuacjach, takich jak zatrucia, dostanie karę, która mocno nadszarpnie jej domowy budżet. Dlatego Tajowie dbają o czystość jedzenia, a ja jedząc od pierwszego dnia "na ulicy", nigdy się pod tym wzgledem nie rozczarowałam.

Ciężko mi było również wyjaśnić znajomym Tajom do czego służy ZUS. Na końcu i tak usłyszałam: "But why?". Tajowie od urodzenia wzrastają w poczuciu obowiązku opieki nad ludźmi chorymi i starszymi- zwłaszcza rodzicami. Tak po prostu ma być. Mama opiekuje się babcią. Sąsiadka wychowuje niepełnosprawne dziecko siostry. Dorosłe dzieci zabieraja do siebie matki, a jeśli nie maja takiej możliwości, utrzymują je zdalnie, płacąc na ich utrzymanie. Nie jest to duży wydatek, biorąc pod uwagę niewielkie koszty życia i wielodzietność rodzin. Rodzeństwo składa się na utrzymanie rodziców, nie mających już siły utrzymywać sie samodzielnie. Dodatkowo wzrasta się tu w poczuciu wielkiego szacunku i miłości do rodziców. W każdym tajskim domu jest portret matki, moja znajoma ma zdjęcie swojej mamy na tapecie Iphona. Chciałabym zobaczyć coś takiego w Europie.

Również dzieci są tutaj wielkim skarbem. Szanuje sie je i kocha, wychowuje zgodnie z religią, uczy szacunku do starszych, modlitwy. Jest mnóstwo szkół przyświątynnych, prowadzonych przez mnichów. Mnisi poświęcają się wpajaniu wartości małym tajskim dzieciom, a dzięki temu nie ma na świecie Taja, który wstydziłby się swojej religii, publicznej głebokiej modlitwy, czy powiedziałby choć jedno złe słowo na cokolwiek dotyczacego Tajlandii. Najcenniejsze wartości są tu celebrowane i nikt nie wstydzi sie tego okazywać.

System podatkowy w Tajlandii jest niezwykle rozbudowany, nowoczesny i zbliżony w rozwiązaniach do tego, jaki występuje w wielu rozwiniętych państwach zachodnich. Rozmawiając z tajskimi przedsiębiorcami odniosłam wrażenie, że nie czują się przez ten system krzywdzeni. Jeden z nich pokazał mi pełną szklankę (z piwem) i przeciągąjac palcem dwa centymetry nad jej krawędzią powiedział: "tyle bierze Tajlandia, a to na dole to dla mnie". Nie czują ucisku bo międzynarodowe określenie "Thai" (ไทย) znaczy po tajsku wolny. Tajlandia to kraj wolnych ludzi, jednak ludzi z zasadami, szanujących wartości, kochajacych rodzinę, swój kraj i siebie. 

Azja zmienia ludzi, a kilkudniowa wycieczka do Birmy zmieniła również mnie. Tam padło z moich ust najwięcej frazesów. To miejsce, które wstrząsneło mną głęboko, pokazując, że szczęście jest w środku nas. I że gdy zaczniemy szukać go na zewnątrz, stracimy tylko czas, a być może na zawsze zaprzepaścimy szansę na jego odnalezienie.

W Birmie zobaczyłam naród uciśniony okrutnym systemem politycznym, dziesiątkami lat rządów skorumpowanej junty wojskowej. Widziałam młodziutką, może szesnastoletnią matkę z niemowlęciem, mieszkającą w szałasie pod drzewem, przedsiębiorców którzy zaopatrzeni w przenośne agregaty, spokojnie znoszą kilkadziesiąt przerw w dostawie prądu dziennie. Widziałam prawdziwą porę deszczową, gdzie ulice zamieniaja się w kilka minut w rwące potoki, a taksówkarze wyściełają wnętrza swoich trzydziestoletnich wehikułów folią. Brak cywilizacji i kilkudziesięcioletnie odcięcie tego kraju od świata sprawia, ze czujemy się tam jak w Azji sprzed 100 lat. Ta energia jest wszędzie, otacza z każdej strony. 

Jednak najbardziej zaskakujace jest to, że ci ludzie sprzed 100 lat, to najszczęśliwsi ludzie jakich kiedykolwiek spotkałam. Emanuje od nich ciepło i dobroć. Każdy napotkany człowiek patrzy w oczy z sympatią, uśmiecha się i pozdrawia. Pozdrowienie to gest, którego nie używamy w Europie, wymarły i zapomniany wiele lat temu. Pozdrowienie jest to wysłanie swojej uwagi, sympatii i pozytywnych emocji w kierunku drugiej, niekoniecznie znanej osoby. Może być wyrażane na wiele sposobów, ukłonem, gestem, uśmiechem lub słowem. Tutaj ludzie się pozdrawiają- bo się lubią, a jeśli lubi się ludzi, którzy nas otaczaja, a ci ludzie lubią nas, to świat jest piękniejszy. Bo czy tego chcemy czy nie, nasze życie składa się z ludzi. 

Nikt wcześniej w moim całym życiu mnie nie pozdrowił. Dopiero tam- w Birmie, poczułam jak ważne jest ciepło wysyłane w Twoim kierunku przez innych ludzi. Nie można tego ciepła pomylić z sympatią handlarzy w Hurghadzie, liczących na dobry utarg, grajacych na naszych naiwnych emocjach. Ani z uśmiechem przeszkolonej obsługi hotelowej w wakacyjnym kurorcie. To było zupełnie coś innego. 

Można się zastanawiać, czy buddyzm pomaga tym ludziom w innym odbieraniu świata. Ludzie zachodu myśląc o filozofii buddyjskiej widzą Brada Pitta i jego "7 lat w Tybecie", nawróconego i oświeconego wschodnimi wartościami. Rozmawiałam z Tajami na temat ich filozofii i nakazanych przez nią wartościach. "Modlić się, czcić rodziców, nie zabijać, żyć w czystości, nie kraść, kochać ludzi...". Zaraz, czy to nie nasz Dekalog? Studiując obie religie znajdziemy mnóstwo różnic, ja jednak, jak każdy świadomy katolik, studiowałam tylko swoją, więc wielu różnic nie jestem w stanie wskazać. Widzę za to podobieństwo modlitwy do medytacji, zapachu naszego liturgicznego kadzidła do zapachu wschodnich kadzidełek, naszych przydrożnych kapliczek do buddyjskich ołtarzyków. Nie tłumaczmy więc ich mentalności wyłacznie buddyzmem, bo to niesprawiedliwe dla innych religii.

Kwestię religijną mogę podsumować jedym stwierdzeniem, do którego odkrycia nie potrzeba studiów filozofii wschodu. Wyznawcy buddyzmu są dumni ze swojej wiary, celebrują ją na każdym kroku, modlą się w miejscach publicznych i nie ma osoby w ich otoczeniu drwiacej i kpiacej z tego co robią. Mnisi mają pierwszeństwo w środkach transportu publicznego, utrzymują się z tego, co dostaną od innych, w tajskich domach są ich portrety, którym składa się cześć. 

Patrząc na to, zazdroszczę im bardzo i żal mi naszych idei, które pogubione w konsumenckim wyścigu, leżą w kątach zapomnienia. Zastanawiam się, czy jesteśmy w stanie zawrócić i zrozumieć, że nie ma po co biec, bo w tym wyścigu nie ma żadnej nagrody.

Azja to dla mnie oczyszczenie, a przede wszystkim potwierdzenie moich przypuszczeń dotyczacych szczęścia. Można sie do niego zbliżyć, akceptując fakt, że nie jest rzeczą stałą. Jednak najważniejsze, to przesunąć swoje wartości w odpowiednim kierunku. W kierunku wartości ludzi sprzed 100 lat.








wtorek, 5 sierpnia 2014

Początek nowej wolności.

Nie mam pojęcia co będzie działo się z tym co tu napiszę. Nie wiem czy będą to tylko wspomnienia ocalone od zapomnienia, czy może garść doświadczeń, które kiedyś, być może, pomogą komuś znaleźć nową drogę. Fakt jest taki, że wokół mnie dzieje się tyle nowego, że grzechem najwiekszym byłoby tego nie zapisac. A więc zapisuję!

Aby znaleźć się w nowej rzeczywistości musieliśmy podjąć mnóstwo trudnych decyzji i cieszę się bardzo, że ich podjęcie mamy już za sobą. Dziś jesteśmy w Tajlandii. Prawdopodobnie na zawsze. Ponoć jesteśmy pierwszą polską, pięcioosobową rodziną, która zdecydowała się porzucić Ojczyznę i na stałe osiąść w Bangkoku. 

Na wstępie ostrzegę, że mimo, że nie chcę prowadzić bloga politycznego, chwilami będę bardzo szczera w stosunku do tego co zostawiliśmy za sobą. Mimo wielkiej miłości do kraju- tak częstej u roczników 7X', nie będę ukrywała moich uczuć do systemu oraz moich pogladów ideologicznych, religijnych oraz politycznych. Każdego kto natknie się na moje przemyślenia, a nie bedzie się z nimi zgadzał, proszę aby pamietał, że należy cenić ludzi, którzy mają poglady. Jakiekolwiek poglady. Bo najważniejsze jest być wyrazistym i mieć kręgosłup moralny. Bycie neutralnym niszczy najbardziej.

Wybory, które mamy za soba, tak trudne i drastyczne, że zdawać by się mogły szaleństwem, to wybory dotyczące dzieci. Najstarsze z nich- pierwsza klasa wymarzonego liceum, średnie- pierwsza klasa gimnazium oraz mały 3 letni Bąbelek. Każde z dzieci coś straciło. Ale też mnóstwo zyskało. Ale o tym później, bo to długi temat na osobny wpis. 

Dziś opiszę genezę naszego wyjazdu, czyli dlaczego i jak to sie stało. Emigracja to niełatwa alternatywa i nie wyobrażam sobie odpowiedzialnej i myślącej istoty, dla której nie byłby to drastycznie trudny wybór. Zwłaszcza jeśli kupujemy bilet w jedną stronę (na marginesie za 10 tyś zł), sprzedajemy wszystko co do tej pory posiadaliśmy, żegnamy się bliskimi, z ulubionymi miejscami i dotychczasowym życiem. Emigracja "na zawsze" to nie asekuracyjny wyjazd do "Londka", żeby sobie dorobić bo kumpel załatwi pracę, a jak nie wyjdzie to za 3 godziny jestem z powrotem w domu.

Można się zastanawiać, czy "na zawsze" wyjeżdzają desperaci i nieudacznicy, czy buntownicy, którzy nie potrafia stać w miejscu i patrzeć jak wszystko co mieli, co raz bardziej traci znaczenie. Ja jednak, po 4 miesiącach emigracji, jestem zdania, że to wspaniała przygoda, którą powienin przeżyć każdy komu jest źle w tym, w czym tkwi. Tak, owszem- podjęcie decyzji jest okropnie trudne, jednak otrzymuje się za to wspaniałą nagrodę. 

My do emigracji dojrzewaliśmy kilka lat. Było to dojrzewanie bardzo aktywne, gdyż przez ostatnie 2,5 roku intensywnie uczyłam się języka angielskiego. Jako wytwór komunistycznej PRL uczyłam się w szkole języka rosyjskiego, jednak Rosji jako nowej ojczyzny nie rozpatrywalismy :) Tak więc włożyłam mnóstwo wysiłku (i niestety pieniędzy) w naukę i w 2 lata opanowałam język. Rozpatrywaliśmy tylko i wyłącznie kraje anglojęzyczne. Miało być daleko, ciepło i ładnie :) Bo jak jak ma się wybór to można przecież poszaleć. Mi się marzyła Australia, ale mój mąż przekonał mnie do Nowej Zelandii. Czytaliśmy na bieżąco bloga z emigracji "w ciemno i na stałe" Polaka, który wyjechał do Auckland, przygotowaliśmy się biznesowo do wyjazdu, zgłębiliśmy temat wizowy, zaczęliśmy przygotowywać się do egzaminu językowego, który potrzebny jest do otrzymania wizy. Chodziliśmy z google maps po ulicach Auckland, znam topografię tego miasta, ceny nieruchomości, najmu mieszkań, biur i zakupu samochodu. Wybraliśmy wizę biznesową- z opcją założenia działalności. Mieliśmy lecieć po wakacjach, starsze dzieci właśnie skończyły swoje szkoły- strarszy gimnazjum, młodszy podstawówkę. Bąbelek był już na tyle duży żeby sobie z nim poradzić, ale.... Wszystko pękło jak bańka w ciągu jednej chwili. Nowozelandzki rząd postanowił zmienić warunki wizowe. Pojawiły się zapory nie do przejścia. Musieliśmy zrezygnować. Jak zwykle w takich chwilach powiedzieliśmy sobie: "Dobra. Tak miało być" i zaczęliśmy szukać alternetywy. 

Polecieliśmy na rekonesans do Londynu, wmawiając sobie, że to będzie mądre, że w razie co za 3 godziny będziemy w domu i takie tam.... pseudoargumenty. Polecieliśmy wszyscy, bez Bąbelka, żeby zobaczyć jak młodzi zareagują, czy im sie spodoba. Byliśmy tam 4 dni i te własnie dni pokazały nam jak trudno być Polakiem w Londynie. Że nasza ciężko zapracowana złotówka nie znaczy tu nic, że za 3 dni pracy możesz kupic sobie kawę w Starbucks, że nasz język brzmi wszędzie, jest nas mnóstwo, ale nie potrafimy zjednoczyć sił jak inne narody. Że gdy Polak słyszy polski język na ulicy odwraca głowę. Zazdrość, wstyd, obojetność? Za krótko tam byliśmy żeby to ocenić, ale nie spodobało się nam (nam dorosłym, chłopcy byli zachwyceni). Po powrocie do Polski zrobiliśmy jeszcze rozeznanie zawodowe- kilka CV w naszych specjalnoscich, kilka rozmów rekrutacyjnych przez telefon. No dobra... Trudno... Jedziemy... 

W dniu decyzji o wyjeździe, gdy przeglądałam internet, "jeden z portali społecznościowych" podsunął mi kilka zdjeć osób które moge znać. Wśród nich zobaczyłam zdjęcie mojego znajomego z dawnych lat. Prowadził bloga, którego zaczęłam czytać. Okazało się, że od dwóch lat mieszka w Bangkoku, pracuje w naszej branży. To wszystko było takie dziwne. Pokazałam bloga mężowi i się zaczęło :) 

Dla mnie Bangkok był abstrakcją nie do przyjęcia. Kojarzył mi się z dzikimi i niebezpiecznymi miejscami które miałam okazję odwiedzać. Przypomniał mi się Marrakesz. Niemiłosiernie gorący, z dzikimi i wrogimi spojrzeniami tubylców i rynsztokami płynącymi środkiem ulic. Z brakiem tolerancji, nieakceptacją inności, z fanatyzmem religijnym i strachem. Tak bardzo sie myliłam :)

Nasze kilkudniowe rozmowy o zmianach planów zakończyły się babskim wybuchem emocji i awanturą ale w końcu zgodziłam sie na wyjazd :) Zaczęliśmy przygotowania. Najpierw emocjonalne, co było najtrudniejsze. Musieliśmy powiedzieć o wszystkim rodzinie i dzieciom. W międzyczasie dzieciaki zaczęły naukę w nowych szkołach. Ich reakcje też nie były łatwe- trudno wytłumaczyć nastolatkowi, który dopiero zaklimatyzował się w nowym środowisku, że jednak będziemy mieszkać w Azji Południowo-Wschodniej. Ale przyjęli to dobrze, z wielką nadzieją na coś wiecej, niż mogliby osiągnać zostając w kraju. Zrobiliśmy "wyprzedaż garażową" naszego dobytku, zamówiliśmy ogromny kontener na śmieci z naszego dotychczasowego życia. Wyrzucając wszystko co do tej pory zdawało sie tak potrzebne, stawałam sie coraz lżejsza i szczęśliwsza. Wszystkie te rzeczy w kontenerze, które mogłam widzieć z okna sypialni były tak żałosne. Patrzyłam na nie i myślałam o tym co zostawiam i co mnie czeka. Że przede mna biała kartka papieru, a ja trzymam pióro i to ja (!) zacznę zaraz pisać. Piękne i niezapomniane odczucia. Jeśli ktoś mnie spyta czy nie było mi żal tego co zostawiam nie będę kłamać. Było jak cholera. Najbardziej rodziny: mamy, taty, brata, teściów. Zapachu lasu, grzybów, mojego ogródka, o który tyle lat dbałam, zapachu ziemi wiosną, roztopionego śniegu, który moczy buty, hamaka, z którego z tęsknotą obserwowałam niebo poprzecinane śladami samolotów... 

Ale tak jak mocno było mi żal tego co zostawiam, tak bardzo chciałam zmiany na lepsze. Dla moich dzieci, dla nas, gdy nie bedziemy już mieli siły walczyć o codzienność. Marzyłam o normalności. 
Na lotnisku było bardzo smutno, wszyscy najbliżsi byli z nami. To była bardzo trudna chwila dla wszystkich. Wiedzieliśmy, że odległość zabierze nam możliwość naturalnego kontaktu. Że nie będzie spontanicznych odwiedzin, a internet nie zastąpi normalnych relacji. Lecieliśmy 16 godzin- oddalając się od Polski nie myślałam o tym co tracę, ale o tym co mogę zyskać.