Aby znaleźć się w nowej rzeczywistości musieliśmy podjąć mnóstwo trudnych decyzji i cieszę się bardzo, że ich podjęcie mamy już za sobą. Dziś jesteśmy w Tajlandii. Prawdopodobnie na zawsze. Ponoć jesteśmy pierwszą polską, pięcioosobową rodziną, która zdecydowała się porzucić Ojczyznę i na stałe osiąść w Bangkoku.
Na wstępie ostrzegę, że mimo, że nie chcę prowadzić bloga politycznego, chwilami będę bardzo szczera w stosunku do tego co zostawiliśmy za sobą. Mimo wielkiej miłości do kraju- tak częstej u roczników 7X', nie będę ukrywała moich uczuć do systemu oraz moich pogladów ideologicznych, religijnych oraz politycznych. Każdego kto natknie się na moje przemyślenia, a nie bedzie się z nimi zgadzał, proszę aby pamietał, że należy cenić ludzi, którzy mają poglady. Jakiekolwiek poglady. Bo najważniejsze jest być wyrazistym i mieć kręgosłup moralny. Bycie neutralnym niszczy najbardziej.
Wybory, które mamy za soba, tak trudne i drastyczne, że zdawać by się mogły szaleństwem, to wybory dotyczące dzieci. Najstarsze z nich- pierwsza klasa wymarzonego liceum, średnie- pierwsza klasa gimnazium oraz mały 3 letni Bąbelek. Każde z dzieci coś straciło. Ale też mnóstwo zyskało. Ale o tym później, bo to długi temat na osobny wpis.
Dziś opiszę genezę naszego wyjazdu, czyli dlaczego i jak to sie stało. Emigracja to niełatwa alternatywa i nie wyobrażam sobie odpowiedzialnej i myślącej istoty, dla której nie byłby to drastycznie trudny wybór. Zwłaszcza jeśli kupujemy bilet w jedną stronę (na marginesie za 10 tyś zł), sprzedajemy wszystko co do tej pory posiadaliśmy, żegnamy się bliskimi, z ulubionymi miejscami i dotychczasowym życiem. Emigracja "na zawsze" to nie asekuracyjny wyjazd do "Londka", żeby sobie dorobić bo kumpel załatwi pracę, a jak nie wyjdzie to za 3 godziny jestem z powrotem w domu.
Można się zastanawiać, czy "na zawsze" wyjeżdzają desperaci i nieudacznicy, czy buntownicy, którzy nie potrafia stać w miejscu i patrzeć jak wszystko co mieli, co raz bardziej traci znaczenie. Ja jednak, po 4 miesiącach emigracji, jestem zdania, że to wspaniała przygoda, którą powienin przeżyć każdy komu jest źle w tym, w czym tkwi. Tak, owszem- podjęcie decyzji jest okropnie trudne, jednak otrzymuje się za to wspaniałą nagrodę.
My do emigracji dojrzewaliśmy kilka lat. Było to dojrzewanie bardzo aktywne, gdyż przez ostatnie 2,5 roku intensywnie uczyłam się języka angielskiego. Jako wytwór komunistycznej PRL uczyłam się w szkole języka rosyjskiego, jednak Rosji jako nowej ojczyzny nie rozpatrywalismy :) Tak więc włożyłam mnóstwo wysiłku (i niestety pieniędzy) w naukę i w 2 lata opanowałam język. Rozpatrywaliśmy tylko i wyłącznie kraje anglojęzyczne. Miało być daleko, ciepło i ładnie :) Bo jak jak ma się wybór to można przecież poszaleć. Mi się marzyła Australia, ale mój mąż przekonał mnie do Nowej Zelandii. Czytaliśmy na bieżąco bloga z emigracji "w ciemno i na stałe" Polaka, który wyjechał do Auckland, przygotowaliśmy się biznesowo do wyjazdu, zgłębiliśmy temat wizowy, zaczęliśmy przygotowywać się do egzaminu językowego, który potrzebny jest do otrzymania wizy. Chodziliśmy z google maps po ulicach Auckland, znam topografię tego miasta, ceny nieruchomości, najmu mieszkań, biur i zakupu samochodu. Wybraliśmy wizę biznesową- z opcją założenia działalności. Mieliśmy lecieć po wakacjach, starsze dzieci właśnie skończyły swoje szkoły- strarszy gimnazjum, młodszy podstawówkę. Bąbelek był już na tyle duży żeby sobie z nim poradzić, ale.... Wszystko pękło jak bańka w ciągu jednej chwili. Nowozelandzki rząd postanowił zmienić warunki wizowe. Pojawiły się zapory nie do przejścia. Musieliśmy zrezygnować. Jak zwykle w takich chwilach powiedzieliśmy sobie: "Dobra. Tak miało być" i zaczęliśmy szukać alternetywy.
Polecieliśmy na rekonesans do Londynu, wmawiając sobie, że to będzie mądre, że w razie co za 3 godziny będziemy w domu i takie tam.... pseudoargumenty. Polecieliśmy wszyscy, bez Bąbelka, żeby zobaczyć jak młodzi zareagują, czy im sie spodoba. Byliśmy tam 4 dni i te własnie dni pokazały nam jak trudno być Polakiem w Londynie. Że nasza ciężko zapracowana złotówka nie znaczy tu nic, że za 3 dni pracy możesz kupic sobie kawę w Starbucks, że nasz język brzmi wszędzie, jest nas mnóstwo, ale nie potrafimy zjednoczyć sił jak inne narody. Że gdy Polak słyszy polski język na ulicy odwraca głowę. Zazdrość, wstyd, obojetność? Za krótko tam byliśmy żeby to ocenić, ale nie spodobało się nam (nam dorosłym, chłopcy byli zachwyceni). Po powrocie do Polski zrobiliśmy jeszcze rozeznanie zawodowe- kilka CV w naszych specjalnoscich, kilka rozmów rekrutacyjnych przez telefon. No dobra... Trudno... Jedziemy...
W dniu decyzji o wyjeździe, gdy przeglądałam internet, "jeden z portali społecznościowych" podsunął mi kilka zdjeć osób które moge znać. Wśród nich zobaczyłam zdjęcie mojego znajomego z dawnych lat. Prowadził bloga, którego zaczęłam czytać. Okazało się, że od dwóch lat mieszka w Bangkoku, pracuje w naszej branży. To wszystko było takie dziwne. Pokazałam bloga mężowi i się zaczęło :)
Dla mnie Bangkok był abstrakcją nie do przyjęcia. Kojarzył mi się z dzikimi i niebezpiecznymi miejscami które miałam okazję odwiedzać. Przypomniał mi się Marrakesz. Niemiłosiernie gorący, z dzikimi i wrogimi spojrzeniami tubylców i rynsztokami płynącymi środkiem ulic. Z brakiem tolerancji, nieakceptacją inności, z fanatyzmem religijnym i strachem. Tak bardzo sie myliłam :)
Nasze kilkudniowe rozmowy o zmianach planów zakończyły się babskim wybuchem emocji i awanturą ale w końcu zgodziłam sie na wyjazd :) Zaczęliśmy przygotowania. Najpierw emocjonalne, co było najtrudniejsze. Musieliśmy powiedzieć o wszystkim rodzinie i dzieciom. W międzyczasie dzieciaki zaczęły naukę w nowych szkołach. Ich reakcje też nie były łatwe- trudno wytłumaczyć nastolatkowi, który dopiero zaklimatyzował się w nowym środowisku, że jednak będziemy mieszkać w Azji Południowo-Wschodniej. Ale przyjęli to dobrze, z wielką nadzieją na coś wiecej, niż mogliby osiągnać zostając w kraju. Zrobiliśmy "wyprzedaż garażową" naszego dobytku, zamówiliśmy ogromny kontener na śmieci z naszego dotychczasowego życia. Wyrzucając wszystko co do tej pory zdawało sie tak potrzebne, stawałam sie coraz lżejsza i szczęśliwsza. Wszystkie te rzeczy w kontenerze, które mogłam widzieć z okna sypialni były tak żałosne. Patrzyłam na nie i myślałam o tym co zostawiam i co mnie czeka. Że przede mna biała kartka papieru, a ja trzymam pióro i to ja (!) zacznę zaraz pisać. Piękne i niezapomniane odczucia. Jeśli ktoś mnie spyta czy nie było mi żal tego co zostawiam nie będę kłamać. Było jak cholera. Najbardziej rodziny: mamy, taty, brata, teściów. Zapachu lasu, grzybów, mojego ogródka, o który tyle lat dbałam, zapachu ziemi wiosną, roztopionego śniegu, który moczy buty, hamaka, z którego z tęsknotą obserwowałam niebo poprzecinane śladami samolotów...
Ale tak jak mocno było mi żal tego co zostawiam, tak bardzo chciałam zmiany na lepsze. Dla moich dzieci, dla nas, gdy nie bedziemy już mieli siły walczyć o codzienność. Marzyłam o normalności.
Na lotnisku było bardzo smutno, wszyscy najbliżsi byli z nami. To była bardzo trudna chwila dla wszystkich. Wiedzieliśmy, że odległość zabierze nam możliwość naturalnego kontaktu. Że nie będzie spontanicznych odwiedzin, a internet nie zastąpi normalnych relacji. Lecieliśmy 16 godzin- oddalając się od Polski nie myślałam o tym co tracę, ale o tym co mogę zyskać.
Takie jest właśnie życie - nieznana jazda po wertepach - jedni wyskakują ponad drzewa inni oglądają to w telewizorach - WYSKOKI i ZLOTY, PORAŻKI i SUKCESY. Ten, który bawił się w motocross wie o czym piszę, czasami bywają tylko gleby, rycie głową po glebie, a na końcu nierzadko złamanie karku. Mam nadzieję, że w tym przypadku nie skończy się ortopedą życiowym tylko będzie git :P Czasami wystarczy pozbyć się ochraniaczy i skakać jeszcze wyżej - bez pancerzu, który uwiera i przeszkadza. No ale różnie to bywa. Tymczasem do jutra. Post taki smutny to i pierwszy koment jakiś dziwaczny.
OdpowiedzUsuń................................??????????????????
OdpowiedzUsuńTrudne decyzje, ale zawsze istnieje przecież możliwość powrotu. Świat się kurczy, samoloty mogą dotrzeć wszędzie. A jeżeli dzieci mają mieć lepiej to chyba najważniejsze. Myślę, że wiele osób zmaga się z takimi myślami, ale nie mają na tyle odwagi by iść na przód. Gratuluje odwagi!
OdpowiedzUsuńOdwaga - czy raczej ucieczka ???????????????????????
UsuńTo nie odwaga
UsuńDziś mija dokładnie rok od Pani pierwszego wpisu, a ja właśnie w dniu dzisiejszym odnalazłam ten zacny blog... czyżby to przypadek?! ;) Osobiście spędziłam już kilka dobrych miesięcy w Tajlandii (również w Bangkoku) a za parę dni po raz kolejny odwiedzimy z mężem kraj uśmiechu. Usłyszeliśmy o Państwa wyjeździe od wspólnych znajomych z Bydgoszczy, dlatego z zaciekawieniem i nutką pozytywnych emocji postanowiłam do Pani napisać. Znając realia Tajlandii i małej ilości rodaków mieszkających na stałe w Bangkoku, jeśli istnieje oczywiście chęć z Państwa strony spotkania, to my również z przyjemnością podzielimy się swoimi doświadczeniami i wrażeniami z pobytu w Tajlandii, jednocześnie z nieukrywaną ciekawością posłuchalibyśmy jak wygląda prawdziwe życie w Bangkoku. W samym Bangkoku spędzimy kilka dni 19-25 sierpnia 2015.
OdpowiedzUsuńJeśli brakuje Państwu polskich specjałów z przyjemnością przywieziemy co nieco... ;))))
W dniu dzisiejszym wysłałam Pani zaproszenie na Hangouts, byłoby mi miło gdyby Pani je przyjęła.
A mogę wiedzieć co poza rocznicą pierwszego wpisu nastąpiło ?
UsuńBez kitu warto było odpalić ten blog dla takich idiotów :DDD
UsuńMożesz mi coś podrzucić z LIDLA ? , najlepiej puszkę Tuńczyka, tego co z Rajchu poszedł do "utylizacji"? Hahahaha. Kurwa co za idioci.
OdpowiedzUsuńI co dzieci osiągnęły w tym kraju- co wyście osiągnęli ? Poza życzliwością ludzi o której pani pisze - chyba nic!!!! Wizja szklanych domów o , których myśleliście się chyba nie spełniła . W dalszym ciągu uważacie ,że jest tam Wam tak super ?
OdpowiedzUsuńCasino Online for FREE - Dr. MD
OdpowiedzUsuńGet $12,000 for a 수원 출장마사지 casino bonus 순천 출장마사지 and 20 free spins on the 포천 출장샵 “House of Cards” slot machine. At a 천안 출장샵 low price, these are the best 대전광역 출장마사지 bonus